Gwatemala jest inna niż Meksyk. Jest bardziej dzika, mniej turystyczna, jeszcze nieokrzesana, dużo biedniejsza... Czy jest bardziej niebezpieczna? Ilość uzbrojonych policjantów w sklepach, patrolujących ulice, w samochodach policyjnych świadczyłaby, że tak. Tylko dlaczego na targu w Santa Elena, gdy nagle z każdej strony zobaczyliśmy uzbrojonego po zęby pana w czerni, poczuliśmy się nieswojo? Kto ma pistolecik ten ma władzę, a władza, jak wiadomo, bywa skorumpowana i Gwatemala pod tym względem wcale inna nie jest...
Kraj jest powierzchniowo trzy razy mniejszy niż Polska z bardzo młodym spłoeczeństwem (tylko 3,8% populacji wynoszącej około 13 milionów ma powyżej 65 lat) i największą liczbą Majów. Szacuje się, że na świecie żyje około 4 milionów potomków Majów - połowa z nich wiedzie swój żywot właśnie w Gwatemali:-)
O 4:30 - nie muszę już chyba dodawać, że nad ranem - przyjeżdża po nas bus, którym jedziemy do Tikal, oddalonego o około 65 km. Godzina mija, a my wjeżdżamy na parking w momencie kiedy pierwsze promienie słońca przebijają się przez potężną dżunglę otaczającą ruiny. Na miejscu jest pole namiotowe oraz parę restauracji, które oferują również noclegi w pobliskich domkach.
Przewodnik, rodowity Gwatemalczyk, zabiera nas zaraz po śniadaniu na czterogodzinną wycieczkę. Ruiny w Tikal to pozostałości po jednym z największych miast Majów. Tikal oznacza LUGAR DE LOS VOCES czyli miejsce głosów. To magiczne miejsce zostało ochrzczone w ten sposób przez amerykańskiego archeologa Sylvanusa Morleya dopiero w XIX wieku. Wcześniej znane było pod nazwą MUTUL. Miasto pozostało nietknięte i niezbadane przez żadną ekspedyjcę naukową aż do 1848 roku. W czasach świetności, w latach 200 - 850 naszej ery, miasto zamieszkiwało nawet do 150-200 tysięcy osób. Świątynia Wielkiego Jaguara (niesamowicie stroma, wysokość 55 metrów) i Templo de La Serpiente Bicefala (najwyższa piramida w Tikal o wysokości 64 metrów) robią ogromne wrażenie dziś - trudno wyobrazić sobie co czuli ludzie zamieszkujący to miasto w początkach naszej ery...
Hmm ruiny ruinami, ale sam spacer po dżungli jest nielada przeżyciem. Przymilają się do nas tak zwane COATIMUNDI, po polsku zwane ostronosami, brązowe zwierzątka z ryjkiem, trochę większe od kota, z przepięknym, prążkowanym, długim ogonem, nastawionym jak antena. Przewodnik wdaje się w dyskusję z małpkami wyjcami (howler monkeys). Atakując zwierzątka w ich własnym języku prowokuje je do zaprezentowania swoich umiejętności - tylko nie wiadomo kto jest lepszy w tych deathmetalowych wrzaskach :-)
Dla chętnych i żądnych przygód - jaguary podobno też tu są trzeba tylko znaleć się w nieodpowiednim miejscu i czasie....
Zewsząd otaczają nas drzewa. Gównie ogromne CEIBY, zwane po polsku, zupenie banalnie, puchowcem pięciopręcikowym. Najbardziej znany rodzaj ceiby to tzw. Kapok - tak, tak, dobre skojarzenie - kiedyś z włókna ligniano - celulozowego, którym otoczone są nasiona tego drzewa robiono wypełnienie dla popularnych kapoków - to już historia. Nadal stosowane jako wypełnienie materaców i materiał do ocieplania. Ceiba jest też drzewem - symbolem narodowym zarówno Gwatemali jak i Puerto Rico. Dorastające niekiedy do 70 metrów drzewa o pniu w kształcie śmigła mają też właściwości magiczne. Podobno każde skrzydło śmigła wyznacza inny kierunek świata, a miejsca pomiędzy skupiają energię i tam najlepiej usiąść sobie w trakcie przechadzki po Tikal...
Tak, można siadać, ale ostrożności nigdy za wiele. Na energię czychają też mrówki... Czerwone, przynajmniej 4 i pół razy większe niż nasze, chętnie gryzą. Nie byle jakie to mrówki! W maju, kiedy skrzydlata królowa mrówka idzie w świat zakładać nowe kolonie Gwatemalczycy udają się na polowanie. Królowe bowiem, bezdusznie zgrillowane, posypane solą i pokropione sokiem z limonki są niezłą przekąską zwaną w tych stronach ZOMPOPOS DE MAYO. Hmmm jakoś ślinka nam nie cieknie....
Dla równowagi smakowej trzeba dodać, że występuje tu również PIGWICA WŁAŚCIWA, zwana sapodilla lub manilkara chicle - czyli po prostu wiecznie zielone drzewo, którego sok służy do produkcji gumy do żucia. Albo raczej służył, teraz tylko nieliczne firmy nadal korzystają z chicle - naturalnego skadniku. Drzewa łatwo poznać - mają charakterystyczne nacięcie w kształcie krzyżyka na korze - "chicleros" nacinają co najmniej 25 letnie drzewo i czekają dwie godziny, aż wyleci z niego całe 1,5 litra soku. I tak co trzy lata. Tyle toria, w praktyce, w latach 60-tych, na byciu chiclero można było się trochę dorobić...
Z przyjemnie pachnących roślinek, w drodze od jednej piramidy do drugiej, można się jeszcze natknąć na KORZENNIK LEKARSKI, którego owocem jest pimienta gorda czyli po prostu pysznie pachnące ziele angielskie:-)
Uff - jak gorąco!
Przepełnieni wrażeniami stwierdzamy, że to już najwyższy czas na powrót do Flores i kąpiel w jeziorze Peten, gdzie podobno nie ma krokodyli:-)